Zazwyczaj narzekam, prawda?
To opowiem Wam teraz historię bardzo ciepłą, pozytywną - wprawdzie początkowo nie wiedziałam jak ją odebrać, ale wydaje mi się, że wybrałam dobrą drogę.
Weźcie kubek kakao i ciasteczko imbirowe, bo zaczynam...
Byliśmy dzisiaj z Lordasem w Lidlu. Wpadliśmy na szybko, po lekarzu i tylko w nadziei, że będzie jeszcze promocja na sery... Do koszyka wpadła sałata, jabłka - wiadomo jak to leniwy wypad do marketu ;-)
Na dziale z napojami Lordas zaczął się domagać soczku w kartoniku... Odmówiłam, bo z doświadczenia wiem, że nie pije go, tylko ściska i sprawdza jak się ładnie wylewa.
Byliśmy przy kasie, gdy ktoś mnie zaczepił - dosłownie podbiegła do mnie kobieta (bardziej dziewczyna, bo nie mogła być dużo starsza niż ja), wcisnęła mi w rękę soczek i kilka monet, po czym odbiegła.
Zanim się obudziłam, zanim do mnie dotarło o co chodzi, zanim mój mózg przetworzył jej słowa ("Nich mu pani kupi ten soczek"), mnie skasowali, a ona zniknęła mi z widoku...
Przyznam, że przez ułamek sekundy chciałam się zagotować, bo myślałam, że bierze mnie za wyrodną matkę... Później się zmartwiłam ("O maj gad, czy wyglądamy jakoś biednie?) - nawet skontrolowałam nasze ciuchy, bo we dwoje lubimy się ubrudzić, ale wyjątkowo byliśmy czyści i niepognieceni. Przemknęła mi też myśl, że czas porzucić tron, oddać koronę Królowej Lumpeksów i zacząć się ubierać w droższych sklepach...
Na szczęście się opamiętałam, przypominając sobie, że jestem paranoiczką... ;-)
Zaczaiłam się na tą dziewczynę pod sklepem, bo było mi taaaak głupio. Była z mężem i dwójką dzieciaków - nie żadne Kulczyki, ot normalni, skromni ludzie.
Próbowałam się odpłacić czekoladkami (nosimy zawsze zapas czekolady w torbie przy wózku na wypadek, gdybyśmy się zgubili na spacerze i mieli umierać z głodu i rozpaczy...albo spotkać dementorów), ale skończyło się na tym, że Lordas dostał jeszcze wafelka...
Była to sytuacja szalenie krępująca (jak byk byków!), ale i bardzo miła... Odkąd jestem w Polsce na palcach dłoni mogłabym zliczyć życzliwych ludzi. W każdym razie nieznajomych - znajomi są pod moim urokiem i muszą być mili.
Miałam ochotę tą kobietę wyściskać (nie zrobiłam tego, bo nie jestem Madzią), a conajmniej wziąć adres i wpisać na listę adresatów naszych świątecznych kartek.
Owszem - wolałabym, żeby ten wafel i soczek trafiły do dziecka, które ich by bardziej potrzebowało i bardziej nie miało. Michał jest rozpuszczony jak ten przysłowiowy dziadowski bicz, a do tego piekielnie wybredny przy jedzeniu (więc jeśli czegoś mu brakuje, to tylko dlatego, że sam to wypluwa).
Ale stało się jak stało i chyba trzeba to odebrać jako bardzo dobry uczynek z bardzo wielkiego serca.
Wzruszył mnie.