Dwa wielkie słowa: bunt dwulatka.
Lordas na miesiąc przed urodzinami postanowił pokazać rogi (a już liczyliśmy, że przejdzie bokiem).
Lordas dostaje szału bez większej przyczyny.
Szał = krzyk, płacz, wycie, darcie, szarpanie, szczypanie, gryzienie, drapanie i uciekanie.
Rano nie dał się przebrać, ni przewinąć - puściłabym go bez pieluchy, ma nocnik, ale nie dał sobie nawet założyć gaci.
Następnie dostał szału, bo...dałam mu banana. Wrzeszczał i krzyczał, banan został rozwalony o ścianę.
Później zaczął wyć, bo wrzucił klocki pod samochód i nie mógł ich wydobyć.
Dalej płakał z głodu - jednak banan okazał się dobrym przyjacielem.
Kolejny atal szału spowodowałam ja, bo nie pozwoliłam mu wejść na stół i grzebać w moich papierach.
Po tym wściekł się, gdy próbował się rozebrać (nie jest aż tak ciepło), a ja mu nie pozwoliłam.
Postanowiłam ściągnąć mu pieluchę i niech już biega z gołym tyłkiem... A gdzie tam! Walka, ucieczka, szarpanie i krzyk.
Wstał 5 godz. temu.
A teraz nad moją głową wisi - jak ten miecz - podła myśl, że trzeba by się ubrać i iść na spacer. Tam z pewnością postanowi kilka razy poleżeć na chodniku, poraczkować po betonie (bo po co chodzić) i wyrywać się do ucieczki przy najruchliwszej ulicy.
Iść czy nie iść?
Wysłać go pocztą do Polski czy przeczekać?
Oto są pytania...
Może on też nie lubi poniedziałków?
I reszty dni tygodnia...?
Hmm... Tak "btw": ciekawe czy bunt dwulatka istniał w czasach gdy klaps był uznaną metodą wychowawczą?
Są chwile, gdy mam ochotę przeprowadzić w tym zakresie pewne badania.